Medycyna zachodnia powtarza, że jeśli coś pomaga na wszystko, to nie pomaga na nic. Specjaliści, stosujący technikę Bowena, słysząc to uśmiechają się tylko. Wiedzą, że to nieprawda. Widzą to w swojej codziennej praktyce.
Nigdy wcześniej nie słyszałam o technice Bowena. Pierwszy raz natknęłam się na wzmiankę o niej w Internecie: jedno z warszawskich centrów medycyny naturalnej proponowało zniżkę na zakup kilku zabiegów. Obietnica: pomoże praktycznie na wszystko. „Czemu nie spróbować?” pomyślałam – i złapałam za telefon, by umówić się na wizytę. Ogólnie jestem zdrowa, ale… Czasem sypiam nienajlepiej, a plecy (komputer!) coraz częściej błagają o litość.
Pomieszczenie, w którym miał się odbyć zabieg, wyglądała jak typowy pokój do masażu: przyjemny wystrój, przytulne światło, kominek aromaterapuetyczny na stoliku, z niewidocznych głośników sączyła się relaksująca muzyka. Puszysty dywanik, łóżko do masażu. Terapeutka wprowadziła mnie, podała dwa ręczniki, poprosiła o rozebranie i położenie się na łóżku. „Jak dotąd całkiem zwyczajnie” – przemknęło mi przez myśl. Ale już za kilka sekund podobieństwo do zwykłego masażu miało się skończyć.
Ankieta
Przykryta ręcznikiem wygodnie leżę. Terapeutka wchodzi, w dłoni – ankieta. Pytania dotyczą zdrowia. Czy na coś choruję? Czy cierpiałam na jakieś schorzenia w przeszłości? Czy coś mi dolega od czasu do czasu? Nie mogłam się nadziwić: po co tak szczegółowo?
- – Stosowane w technice Bowena chwyty mają często bardzo konkretne działanie – mówi Beata Jańczuk, specjalistka w oryginalnej Technice Bowena. – Są chwyty wzmacniające słuch czy poprawiające wzrok i takie, które rozluźniają górne drogi oddechowe. Wiele kobiet, nawet młodych, ma różnego rodzaju torbiele piersi i włókniaki. W tej technice są chwyty i na to; nawet mówi się o nich „antyrakowe”. Dlatego w rozmowie z terapeutą warto wspomnieć, że w piersiach mamy torbiel lub że ktoś z naszej rodziny cierpiał na raka piersi – a nawet, że lubimy nosić obcisłe biustonosze. Rozmowa z pacjentem przed zabiegiem jest ważna.
Czy nie można zrobić zabiegu „ogólnie wzmacniającego”? – pytam. Można – odpowiada Beata Jańczuk. I dodaje: czasem tak robię. Ale lepiej jest „celować” w problem. Wtedy terapia jest skuteczniejsza. Jednak nawet, jeśli podczas wypełniania ankiety pacjent nie o wszystkich schorzeniach pamięta, terapeuta obserwuje go i wyciąga własne wnioski.
- – Patrzę, jak człowiek stoi, chodzi, siada; czy gdzieś się przekrzywia, w jaki sposób mówi – wylicza Jańczuk – Wszystko jest dla mnie źródłem informacji. Czasem kilka zdań wystarczy, by się zorientować, że ktoś ma w gardle węzeł, który tłumi jego głos, zmienia ton. To się przekłada na płytkie, szybkie oddechy i niedotlenienie całego organizmu albo na schorzenia tarczycy, którą takie zaciśnięcie w okolicy gardła tłamsi i zadusza. Podkrążone oczy mogą wskazywać na niewydolne nerki. Ale może też być tylko nieprzespana noc.
Spójna teoria – myślę. Robi dobre wrażenie. Ciekawe, jak wygląda w praktyce…
Precyzja przede wszystkim!
Zaczynamy zabieg. Pani Beata unosi ręcznik, którym jestem przykryta; odsłania moje nogi. I czuję, że zostałam złapana za okolice kostek, najpierw w jednej, potem drugiej nodze. Chwyt jest przyjemny, ale zdecydowany. Trwa sekundę, półtorej i dłonie oddalają się. Teraz czuję kolejny, tym razem w okolicy kolan – i jeszcze jeden, po zewnętrznej stronie uda. I ręcznik wędruje z powrotem. „Teraz poczekamy chwilę, damy organizmowi czas na reakcję” – mówi terapeutka. „Jak to, poczekamy?” – zaczynam się zastanawiać. To naprawdę wszystko?
- – Zabieg polega na zastosowaniu serii chwytów, w różnych sekwencjach – tłumaczy terapeutka. – Poprzez dotyk dostarczamy ciału impuls terapeutyczny, który wędruje do mózgu. Każdy chwyt musi być wykonany bardzo precyzyjnie, w odpowiednim miejscu, nawet dłonie muszą być ułożone w odpowiedni sposób.
A jeśli będzie inaczej? Jeśli terapeuta dotknie centymetr dalej, niż trzeba? Wtedy chwyt da inny efekt lub nie będzie go wcale. Precyzja jest warunkiem powodzenia zabiegu. Z tego powodu pracujący z techniką Bowena są niezwykle szczegółowo przygotowani. Nie jest to dwudniowy kurs masażu. Nauka trwa długo; kurs ma kilka stopni, pomiędzy kolejnymi trzeba odbyć sporą ilość praktyk – to oznacza miesiąc lub dwa pracy z pacjentami, zanim można ruszyć dalej. Końcowy certyfikat wydaje Instytut Bowena w Australii – egzaminatorzy przyjeżdżają do Polski, egzaminują i tylko najlepszym wydają dyplomy.
Czyli masażu nie będzie? I zabieg będzie polegał na kilku dotknięciach? Owszem – potwierdza Beata Jańczuk. I widząc moje zaskoczenia (a nawet delikatne rozczarowanie) śmieje się i wyjaśnia: Jestem do takich reakcji przyzwyczajona, większość moich pacjentów jest „wychowana” na masażach. Technika Bowena bardzo się od masażu różni. Tutaj nie chodzi o to, żeby dotknąć pacjenta wszędzie – tylko tam, gdzie trzeba. Pobudzić organizm do samonaprawy, samoregenracji, powrotu do własnej, naturalnej harmonii. To działa jak efekt domina: każdy chwyt to impuls, który płynie dalej, uruchamiając po drodze kolejne impulsy – i przez ciało wędruje lawina informacji. Ale uwaga – chwytów nie może być za dużo! Zasada „im więcej, tym lepiej” w Bowenie zupełnie się nie sprawdza. Odwrotnie: im mniej, tym lepiej – bo wtedy każdy impuls jest wyodrębniony, może „wybrzmieć”, skuteczniej zadziałać.
Komórka pamięta!
Trudno to wszystko zrozumieć, proszę więc o wyjaśnienie.
- – Wykorzystujemy tzw. efekt powięziowy – mówi Jańczak. – Każdy organizm ma tzw. pamięć komórkową: pamięć pierwotnego wzorca, zdrowotnej matrycy. Stanu, w którym jest niemowlę, niedawno narodzone i jeszcze czyste, nie zatrute, nie przestraszone i nie znękane chorobami. Terapeuta nadaje układowi nerwowemu impuls, który wymusza powrót do naturalnego stanu, zapisanego w tej komórkowej pamięci.
Przykład: człowiek po operacji jamy brzusznej. Często jest tak, że choć ból, spowodowany cięciem, już minął, trwa zakodowany w układzie powięziowym. I jeszcze rok po operacji człowiek wciąż chodzi skulony, chroniąc miejsce po cięciu – jakby go dalej bolało. To właśnie pamięć komórkowa. Technika Bowena umie to rozluźnić i sprawić, że uruchamiają się wzorce prawidłowe, te sprzed zabiegu, kiedy w komórce nie było jeszcze związanego z bólem zapisu. Chwytów jednak powinno być niewiele – żeby nie przestymulować układu nerwowego, co jest bardzo nieprzyjemne. Bo choć dotyk jest delikatny, to wysyłany impuls bardzo silny – tłumaczy Jańczuk. „Dlatego robi się te przerwy” – zgaduję. Trafnie. Organizm musi mieć czas na reakcję. I choć nam, przyzwyczajonych do „im więcej, tym lepiej” trudno w to uwierzyć, zabieg polegający na kilku lub kilkunastu chwytach bywa niezwykle skuteczny. I jak na metodę naturalną (które z reguły wymagają dłuższych terapii), zdrowienie następuje wyjątkowo szybko. Zdarza się, że 2 – 3 wizytach ludzie zauważają: ich organizm uwalnia się od dolegliwości, które męczyły ich latami! Z doświadczenia Beaty Jańczuk wynika, że 80 proc. przypadków (i więcej) terapii jest zwieńczonych sukcesem. To właśnie dzięki swej skuteczności i wdzięczności pacjentów technika Bowena dotarła do Polski. Do warszawskiego Centrum Nature, które sprowadziło tę technikę do nas, pierwsze pogłoski o Bowenie przywędrowały nie z jakiegoś działu marketingu czy biura reklamy – ale od wyleczonych tą metodą ludzi. Wśród chorych na zachodzie Bowen ma rzesze zwolenników.
Sama w gabinecie
Pani Beata znów podnosi ręcznik i dotyka mnie w kilku miejscach. Wzdłuż kręgosłupa, w okolicy łopatek, niedaleko szyi. Przykrywa mnie i… wychodzi z pokoju! Daje mi czas wsłuchać się w ciało, w jego reakcje. Prosi też, by o wszystkich odczuciach jej opowiedzieć, nawet najlżejszych. „Na przykład jakich?” – pytam, trochę spłoszona. Na szczęście nie chodzi o nic wielkiego: mrowienie w kończynach, poczucie ciężkości lub lekkości, jakiś ból, który się gdzieś błąka, a nawet… burczenie w brzuchu! Mój właśnie burczy – a przecież niedawno jadłam. Ale to podobno związane z działaniem sympatycznego układu nerwowego. Co jeszcze się ze mną dzieje? Niewiele: czuję jednak, jak rozluźniają się moje ramiona. Myślałam, że jestem odprężona, ale teraz przyłapałam je na tym, że stały się ciężkie i zaczynają naprawdę opadać. Melduję o tym, kiedy po kilku minutach pani Beata wraca. – To dobrze – uśmiecha się. Silne kobiety często mają trudności ze wsłuchaniem się w ciało. Na szczęście ja coś ze swojego słyszę.
„Czy każdy zabieg wygląda tak samo? Czy na każdym stosuje się tę samą kolejność chwytów?” – pytam. Terapeutka kręci głową. Każdy zabieg trzeba kształtować, słuchając pacjenta i obserwując go: obserwując zaczerwienienie skóry, zmianę jej ciepłoty itp. I każdemu pacjentowi przeznacza przynajmniej godzinę, by organizm miał czas się zharmonizować.
„Ale skoro mamy w sobie czystą, zdrową pamięć komórkową, to czemu potrzebne są takie zabiegi?” – dziwię się. Beata Jańczuk wyjaśnia, że naszym ciałom brak dziś silnego impulsu samoleczenia. Trochę nie nadążamy za czasami: cywilizacją, tempem życia, zmianą sposobu odżywiania, ilością chemii wokół nas. Organizm cały czas na pełnych obrotach stara się uporać ze skutkami kontaktu z chemią. Naprawa narządowa jest odkładana na później, na później… Dlatego ma kłopoty z samonaprawianiem. I trzeba go do tego procesu nakłonić. A kiedy już go uruchomimy, każdy z nas zareaguje inaczej. Ciało wybierze, gdzie zacznie naprawę. „Z reguły zaczyna…” – zawieszam głos. Tam, gdzie pomoc jest najbardziej potrzebna – kończy terapeutka.
Czy naprawdę pomaga na wszystko?
– No, prawie na wszystko – śmieje się pani Beata. I wylicza: technika Bowena jest doskonałym sposobem na stres i związane z nim schorzenia, np. napięcia, których nie czujemy, bo nasze ciało usztywniało się stopniowo. Reguluje apetyt i układ hormonalny, likwiduje migreny. Sprawia, że miesiączki przestają się wiązać z cierpieniem. Pomaga na wszelkie sprawy, związane ze zmęczonym siedzącym trybem życia aparatem mięśniowym i układem kostnym. Zespół jelita nadwrażliwego leczy wręcz spektakularnie. Sprawdza się w nietrzymaniu moczu, w każdym wieku; pomaga przy problemach z wypróżnianiem, świetnie reguluje pracę układu pokarmowego. Znosi bezsenność, zmniejsza alergie, doskonale pomaga w niepłodności. „A nadwaga?” – chcę wiedzieć. Jak większość kobiet przez połowę życia wciąż jestem na jakiejś diecie…
- – Sprawy, związane z nadwagą, też ulegają regulacji – twierdzi terapeutka. – Układ nerwowy zarządza przecież metabolizmem. Pracując z nim, powodujemy wyciszenie metabolizmu. Wzmożony apetyt to często sprawa psychosomatyczna.
Technika Bowena to sprzymierzeniec kobiet w ciąży i młodych matek. Dzięki niej łatwiej znieść ciążę: są chwyty, które rozluźniają przeponę. Wtedy dziecku jest w brzuszku lżej, a ścięgna i więzadła mamy łatwiej się adaptują do rosnącego „lokatora”. Dzięki Bowenowi łatwiejsze są porody, trwają też krócej. Niemowlęta reagują na tę technikę niezwykle szybko. Pewne chwyty niwelują stres poporodowy, zestaw innych – kolki. Małe hokus pokus i płaczliwe dziecko staje się spokojnym aniołkiem.
- – Ludzie nie zdają siebie sprawy, jak wielkim szokiem dla dziecka jest poród. Warto przyjść z maleństwem na zabieg jak najprędzej, pomóc mu w redukcji tego stresu – podkreśla Jańczuk.
Jeszcze jedna dobra wiadomość: technika Bowena pomaga także żywotności libido i ochoty na seks. Oj, aż szkoda, że chwilowo nie mam na kim tego wypróbować…
Żegnaj, czekolado
Teraz leżę na brzuchu. Terapeutka prosi o nabranie powietrza i podczas wydechu uciska mnie poniżej żeber. Z prawej, z lewej; z prawej, z lewej. Przenosi dłonie na ramiona, śmiesznie układając palce i wykonuje nimi skomplikowany gest. Odczekuje parę minut. Teraz lekko unosi moją głowę, uciskając palcami miejsca u nasady czaszki. Bardzo to przyjemne… Ale trwa tylko przez chwilę, bo przychodzi pora na twarz – tutaj czekają mnie dwa kolejne chwyty. I od razu wyjaśnienie terapeutki: działając na głowie i twarzy trzeba robić to szczególnie precyzyjnie i delikatnie, bo impuls ma od receptora do mózgu najkrótszą drogę. Znów chwila przerwy. Potem jeszcze jeden chwyt i… koniec! Ale pani Beata prosi, żebym od razu nie wstawała. Lepiej poleżeć chwilę, dopiero potem powoli, ostrożnie i z miłością unieść ciało. Pokazuje, jak to zrobić prawidłowo, z szacunkiem dla kręgosłupa. O rety, całe życie źle wstawałam!
Kiedy kolejny zabieg? Za tydzień. Trzeba dać organizmowi czas na reakcję, „przetrawienie” impulsów, które dostał. Ile będzie wizyt? Tego się nie da określić. Zależy, w jakim stanie jest organizm, jak będę reagować. Nawet jeden zabieg coś wnosi, ale z reguły trzeba ich kilka. Prawdziwą zmianę widać po trzech zabiegach. A jeśli ktoś jest zdrowy?
- – Wtedy dobrze zrobić zabieg raz w miesiącu – uważa terapeutka. – Jako detoks, dostrojenie organizmu do prawidłowych częstotliwości. Taki zabieg regenerujący i harmonizujący.
I dodaje: w ciągu tygodnia między zabiegami proszę nie uprawiać intensywnego sportu, wskazane są natomiast spacery. Mój pies się ucieszy! Dobrze też unikać mocnych używek i stosować zalecenia, które dostanę „do domu” (dotyczą gównie sposobu używania ciała). I trzeba dużo pić, małymi łykami, to pomaga w detoksykacji. Ostrzega mnie też, że w moim przypadku zabiegi mogą działać słabiej, bo biorę leki na alergię, a one blokują układ nerwowy. Na szczęście tak się nie stało: po dwóch zabiegach mogę już śmiało powiedzieć, że widzę efekty. Cieszą mnie! Jednym z nich jest mniejszy apetyt: przestałam się tak żarłocznie rzucać na czekoladę. W ogóle jakoś mniej mi się chce słodyczy. Drugi to lepszy sen. Zapadam w poduszkę i zasypiam jak kamień – a wcześniej różnie bywało. Trzeci: przestałam cierpieć co miesiąc. Apap schowałam głęboko do szuflady – choć przez kilka dni po pierwszym zabiegu pobolewała mnie głowa. Ale to podobno normalne: organizm się przestraja, więc mogą pojawić się tego typu efekty uboczne. Zaczęło mi też być niewygodnie w starej, przekrzywionej pozycji przed komputerem. To dobry znak: ciało samo wymusza zmianę postawy. Zwyczajnie nie pozwala mi siedzieć w szkodliwej pozycji. To akurat wpędziło mnie w koszta: musiałam kupić specjalną, rehabilitacyjną piłkę do siedzenia, na której mogę się podczas pracy przechylać i kołysać. Takie koszta jednak mnie nie martwią. Cieszę się, że jestem zdrowsza!
Autor tekstu: Agata Domańska
Tekst ukazał się w magazynie SENS